Próbowałam przedostać się przez morze wysokiej trawy. Niezdarnie skacząc
krzywiłam się z bólu. Głupi wygnańcy. Zawsze czegoś chcą. Raz nawet
natknęłam się na pustelnika. Przepowiedział mi przyszłość. O, matko.
Było tam coś o tym, że dołączę do watahy. Ta, jasne. I co jeszcze?!
Chciał, żebym z nim została, więc rokzwaliłam mu dom.
Przynajmniej bok przestaje krwawić.
Zrobiło mi się socho w gardle na samą myśl, że ten pustelnik miał dwa
kroki do rzeki. No dobra. Nawet ja muszę kiedyś pić! Jak na złość lunął
deszcz. Wolałabym jezioro albo jakiś inny zbiornik. No nic. Uformowałam
szybko parasol i wiadro z ognia (da się tak, woda się uzbiera) i
zaczęłam czekać, aż deszcz przestanie padać. W końcu przestał. Napiłam
się trochę (tak "trochę", że mnie przuch rozbolał), wskoczyłam na
odwrócony przeze mnie wcześniej parasol i unicestwiłam wiadro. Woda
rozlała się i zaniosła mnie na sam skraj lasu, który zresztą był
niedaleko. Wyskoczyłam z parasola, zagwizdałam cicho i on też zniknął.
- Nieźle - usłyszałam. Był to raczej męski głos.
- Hm? Pokaż się, tchórzu! - zawołałam.
Nagle zza krzaków wyłoniła się ogromna ściana wody. Runęłaby na mnie,
ale gdy była kilka centymetrów od mojej głowy nagle zawróciła i opadła.
Nie pokazywałam, że się przestraszyłam.
Nagle zza krzaków wyskoczył błękitny basior.
- Znajdujesz się na terenie Watahy Wspomnień - rzekł sucho - Dołączysz, czy odejdziesz?
- Dołączę - uśmiechnęłam się wrednie. - Swiftkill jestem.
Loure?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz