Otworzyłam oczy i ziewnęłam przeciągle. Był ranek. Nareszcie był
promienny, rześki ranek. Zanim wyskoczyłam z jaskini, przeciągnęłam się,
uśmiechając błogo. Wystawiłam najpierw uszy i przednie łapki. Moją
sierść owiał przyjemny, ciepły podmuch wiatru. Wyszłam ze swojej groty z
wesołym uśmiechem. Zaczęłam biec w stronę łąki. Po drodze życzliwie
witałam każdego znajomego, a oni odpowiadali mi tym samym. Dużo dla mnie
znaczą dobrzy przyjaciele... Nagle wpadłam na jakąś ogniście czerwoną
waderę.
- Ojej, wybacz, to moja wina - powiedziałam szybko, wstając, bo niestety
upadek był nieunikniony. Ona też się przewróciła, ale tylko otrzepała
się i z kwaśną miną patrzyła na mnie bez słowa. Postanowiłam jakoś
zacząc rozmowę, bo milczenie zdawało się być już nie zręczne ...
- Jestem Dokatte, a ty jak się nazywasz? - starałam się uśmiechnąć serdecznie, by być może zjednać sobie przyjaciółkę.
Swiftkill?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz