środa, 13 sierpnia 2014

Od Loure cd Swiftkill

Nie mam pojęcia dlaczego ją pochwaliłem. Prawdę mówiąc nawet nieszczera pochwała wydobywa się z mojego pyska raz na ruski rok. Pomijając oczywiście fakt, że brzydzę się i gardzę ogniem. Przyjrzałem się uważniej samicy, instynktownie marszcząc przy tym brwi.
- Więc chcesz dołączyć? – Ton mojego głosu był nieprzyjemny, ochrypły. Samo nastawienie mogło odepchnąć ode mnie przypadkowego przechodnia, jednak wadera z zaciętością patrzyła mi w oczy. Biło ode mnie zdecydowanie i wyniosłość, tak doskonale zauważalne, nie przeszkadzało mi to.
- Tak – chrząknęła, uciekając gdzieś wzrokiem.
- Śmiało – syknąłem jadowicie, co nie miało zabrzmieć jak zachęta. – Idź i szukaj Emriv. Ona powie ci, jak dołączyć. Potem się powieś – zakończyłem grobowym głosem i nie czekając na odpowiedź rudawej wilczycy, osunąłem się w bok. Ruszyłem szybszym krokiem ku górskim wodospadom. Nie liczyłem na to, że za mną pobiegnie, ba, wystrzegałem się tego. Sunąłem płynnie cieniem. Wreszcie dotarłem na miejsce. Jeziorne rozlewiska były tu bardziej widoczne, a woda z małego wodospadu odbijała się od dna i zimnymi iskierkami sypała dookoła, sprawiając wrażenie idealnych w każdym calu, diamentowych pajęczyn. O dziwo nie byłem dziś ochoty na orzeźwiającą kąpiel; być może wpływał na to dzisiejszy wyjątkowo paskudny humor. Przeciągnąłem się, prostując przednie łapy i zginając tylne. Zmęczony ułożyłem się na piaszczystym, gdzie nie gdzie porośniętym suchą trawą brzegu, mącąc wodę przednimi łapami, którymi zahaczałem o dno. Nie wiem kiedy, nie pamiętam jak – zasnąłem.
Kiedy w końcu otworzyłem oczy było bardzo ciemno. Wyczuwałem coś w pobliżu. Oczy rozszerzyły się, kiedy pilnie badałem wzrokiem gęste zarośla. Nie znałem tego miejsca, ale dziwne wonie wabiły mnie coraz dalej, coraz głębiej w mrok. Zaburczało mi w brzuchu, przypominając o głodzie. Odrobinę rozwarłem szczęki, żeby pozwolić ciepłym zapachom lasu dotrzeć do podniebienia. Stęchły odór pleśniejących liści mieszał się z kuszącym aromatem małego stworzonka.
Nagle tuż obok mignął szary cień. Zastygłem, nasłuchując. Coś ukrywało się w liściach nie dalej niż o dwie długości ogona. Wiedziałem, że to bażant. Powoli zniżyłem się ku ziemi, szykując do ataku. Wiatr wiał w moją stronę. Wiedziałem, że ptak nie zdaje sobie sprawy z obecności wroga. Po raz ostatni sprawdziłem położenie ofiary, zaparłem się mocno tylnymi łapami i skoczyłem wzniecając tuman liści z leśnego poszycia.
Bażant, szukając osłony, dała nura w stronę krzaków. Ale ja byłem tuż-tuż. Wyrzuciłem swoją zdobycz w powietrze, zahaczając bezradnego ptaka ostrymi jak ciernie pazurami. Bażant wylądował na ziemi, oszołomiony, ale żywy. Próbował biec, jednak znowu ją złapałem. Jeszcze raz cisnąłem nim, tym razem nieco dalej. Bażantowi udało się zrobić kilka kroków zanim znowu go dopadłem. Tym razem ptak zakończył swój żywot.
Oblizałem wargi. Czułem już mdły zapach krwi. Mięso wydawało mi się suche i bez smaku. Niechętnie przełknąłem jeszcze jeden kęs. Westchnąłem znużony i zostawiając jedzenie dla innych drapieżników, udałem się do watahy.

{Swiftkill?}

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz