Loure: Wyszedłem z jaskini z chęcią rozprostowania łap, ot taka krótka,
poranna przebieżka. Słońce dopiero co ukazało się na horyzoncie, leniwo
odsłaniając swoje złociste promienie. Łapczywie oddychałem świeżym,
rosistym powietrzem, idąc krętą ścieżką wśród gór. Nagle wpadłem na
brązową wilczycę, uśmiechnąłem się krzywo niezadowolony ze spotkania.
---
Dokatte: Był wspaniały ranek, a skowronki dodawały mu niepowtarzalny
wydźwięk. Serduszko wesoło pulsowało pod piersią, radość buzowała pod
zmierzwioną czupryną. Biegłam wzdłuż lasu, następnie ścieżka skręcała ku
szczytom. Nie wiem skąd, nagle przede mną pojawił się błękitny wilk
wody. Nie zdążyłam wyhamować… i… cóż, upadłam na niego.
- To moja wina! – szepnęłam szybko, wstając z nieznajomego. Uśmiechnęłam
się pogodnie. – Przepraszam i dziękuję za miękkie lądowanie. Jestem
Dokatte – chciałabym aby mój głos brzmiał, jak najuprzejmiej.
---
L: Niecierpliwie okoliłem samicę wzrokiem, po czym niechętnie, choć z
poszanowaniem dla jej starań, wyciągnąłem łapę na powitanie.
- Loure – przedstawiłem się zimnym głosem.
---
D: - Fajnie! – zawołałam uradowana z zawarcia nowej znajomości.
Właściwie ten dzień, jakoś rozpierał mnie energią, przecież normalnie
jestem zupełnie spokojna… - Co tu robisz tak samotnie? – zagadnęłam
wesoło.
---
L: Spostrzegłem, że nie tak łatwo będzie mi pozbyć się Dokatte. Cóż, może wypada przez chwilę być miłym?
- Spaceruję. Jeżeli chcesz możesz mi towarzyszyć – zdobyłem się na
niezobowiązujący uśmiech. Wadera pośpiesznie kiwnęła głową. Właściwie
spacer był bardzo przyjemny; rozmawialiśmy na różne tematy, głównie
dotyczące watahy, uznaliśmy, że będziemy traktować się jak brat i
siostra. Muszę przyznać, że rozstałem się z tą gadułą z niechęcią. Dziś
zaszła we mnie szczególna zmiana. Ciekawe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz