Trudno powiedzieć co mnie zbudziło, a możliwości jest naprawdę dużo. Wykonałam skomplikowany manewr cielskiem chcąc przekręcić się na drugi bok, lecz niespodziewanie uderzyłam łbem o pień drzewa. Szok wywołany zderzeniem ocucił mnie jak łyżeczka octu. Ostrożnie uniosłam uszy, weryfikując otoczenie. Musiałam być tak zmęczona, że zasnęłam pod rozłożystym bukiem w jakiejś nieznanej mi części lasu. Zaraz, jak ja się tam znalazłam? Gdzieś nieopodal musiał płynąć leśny potok, bo słychać było szum wartkiej wody. Przeciągnęłam się rozprostowując zesztywniałe kończyny i ruszyłam za wciąż dającym się słyszeć dźwiękiem. Wystarczyło zrobić parę kroków, aby dotrzeć na miejsce. Nachyliłam się nad strumykiem i wychłeptałam zimną wodę. Ciekawe, że spałam pod gołym niebem i nic mnie do tej pory nie zjadło. Oblizałam nos z zadowoleniem. Spod półprzymkniętych powiek moje ślepia zarejestrowały delikatny ruch na drugim brzegu. Podniosłam pysk, ze zdziwieniem stwierdzając, że mam przed sobą przestraszonego, tęczowego szczeniaka, który w tym momencie wlepił we mnie spojrzenie dużych, czarnych oczu. Pewnie się komuś zgubił, rodzice muszą być zrozpaczeni.
- Cześć, malutka, jak się masz? – zagadnęłam łagodnym głosem.
Szczenię pisnęło, podkuliło ogon i czmychnęło w krzaki. Przez parę sekund stałam otępiała, będąc na to zupełnie nieprzygotowaną, ale po chwili skoczyłam za maluchem, sadząc dużymi susami. Dopadłam go na polanie i chwyciłam zębami za kark, po czym zaniosłam szarpiącą się kulkę z powrotem nad strumień. Usiadłam, sadzając szczeniaka przed sobą i licząc, że nie zamierza więcej uciekać.
- Dlaczego uciekałaś? – zapytałam, patrząc na nią surowo.
Mała uciekła spojrzeniem w bok, milcząc uparcie. Nie chciałam jej do niczego przymuszać, ale jeżeli miałam pomóc to musiałam znać chociaż podstawowe informacje. Szczenię położyło uszy po sobie i gwałtownie rzuciło się do ucieczki. Z tym wyjątkiem, że tym razem byłam szybsza i przydeptałam mu ogon łapą. Szarpało, jednak bez skutku. Wreszcie poddawszy się westchnęło cichutko i położyło się na brzuchu ze zrezygnowaniem.
- No, słucham. – rzekłam.
- Bo… bo… bo… ja cię nie znam. – wyjąkała tęczowa kuleczka.
- Nazywam się Gone. No, teraz już mnie znasz. – odparłam i uśmiechnęłam się ciepło, chcąc ją jakoś ośmielić.
Najwyraźniej jeden serdeczny uśmiech wystarczył, aby szczeniak mi zaufał, bo podniósł się na przednich łapkach i popatrzył na mnie przychylniej.
- A ja Cheerylane. – powiedziała pogodniej.
- Gdzie są twoi rodzice? – spytałam.
Na dźwięk słowa ‘rodzice’ szczenię opuściło pyszczek, wlepiając wzrok w trawę. Pociągnęło nosem, jakby miało katar. Przez chwilę miałam wrażenie, że nie odpowie, a jednak się odezwało:
- Oni… oni… oni… są… tu gdzieś blisko, tak, gdzieś blisko.
Mówiła nie patrząc mi w oczy, lecz z góry założyłam, iż zdradza mi całą prawdę. Zabrałam łapę z jej ogona.
- Znam osobę, która może nam pomóc. Wstawaj, idziemy, Cheery. Po drodze możesz opowiedzieć mi coś o sobie. – zaproponowałam podnosząc tyłek z ziemi.
Malutka skoczyła na równe łapki, podskakując w miejscu z entuzjazmem i błyszczącymi radością oczami. Machnęłam ogonem i powolnym krokiem, aby maluch mógł nadążyć, ruszyłam w stronę sierocińca. Cheerylane człapała obok mnie paplając w kółko o swojej rodzinie. Jakby nie patrzeć dowiedziałam się, że ma mamę, tatę, cztery starsze i trzy młodsze siostry oraz chwileczkę…, ilu młodszych braci? dwudziestu? Zaskakująca liczba… Słuchałam jej trajkotania jednym uchem, przyznaję. Gdy mała zorientowała się, że zdążamy do sierocińca cała pogoda ducha i optymizm wyparował z niej, jak z przekłutego balonu. Stała się markotna, a aż do wejścia niechętnie i z oporem powłóczyła łapkami.
- Ej, co jest? Przecież skoro masz kochającą mamusię i tatusia długo tu nie posiedzisz… - oznajmiłam pocieszająco i nosem uniosłam jej pysk.
Moje słowa wywołały odwrotny efekt, niżeli ten, który chciałam osiągnąć. Wilcze łzy, niczym kryształki poczęły spływać po jej policzkach. Nie miałam pojęcia, co zrobiłam nie tak. Krok dalej natknęłyśmy się na zatroskaną Amber, która ku mojej konsternacji podeszła do Cheery z ulgą.
- Urwisie, gdzieś ty była? Wszyscy strasznie się martwiliśmy! No, wracaj do reszty i żeby już nie było więcej takich numerów. – rzekła karcąco biała samica, ale z troską pogłaskała malucha po karku.
Szczeniak nie patrząc w moją stronę, ze spuszczonym łebkiem pomaszerował do groty.
- Gone, dziękuję ci, że ją przyprowadziłaś. – Amber zwróciła się do mnie, odprowadzając kulkę czujnym wzrokiem.
- Zaczekaj, przecież ona ma rodzinę, nie mylę się?
Wilczyca przygryzła wargę i ze smutkiem pokręciła przecząco głową.
- Ojca nigdy nie miała, prawdopodobnie zginął w jakiejś walce lub uciekł, a matka i reszta rodzeństwa umarła podczas porodu. Cheerylane urodziła się jako pierwsza i tylko ona przeżyła. – wyjaśniła łamiącym się głosem.
Zrozumiałam, że szczeniak opowiadając mi o swojej rodzinie chciał poczuć się, jakby naprawdę ją miał. Prawda była jednak zupełnie inna. Ten maluch nigdy nie zaznał ciepła rodzinnego ogniska, zawsze był odtrącany, pozostawiany sobie. Myśl, że mogłabym mu to dać pojawiła się w mojej głowie spontanicznie.
- Amber, mogłabym ją przygarnąć?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz