Na skąpanej w blasku słońca, niewielkiej uliczce, pokrytej niezliczonymi dziurami czy wybojami, jak zwykle nie widać było żywej duszy. Oprócz paru wolno sunących pojazdów, handlarzy czy kupców w najbliższej okolicy nie było nikogo. No... Może z wyjątkiem dwóch wilków. Lily i Jamesa. Choć tej pierwszej nie do końca można nazwać wilkiem... Przynajmniej to ja tak odczuwam. Jest kaleką. I to w jakim stopniu! Nie może chodzić. Jak coś można nazwać wilkiem, ba, duszą!, jeśli to coś nie potrafi nawet ruszyć się z miejsca, przez co jest zależne od innych. Dobra, koniec z tym pisaniem o sobie w trzeciej osobie. Lily, to ja. Czasem czuję się jak pasożyt: zależna od innych, karmiąca się tym, co zdobędą moi żywiciele... Choć fakt faktem, moi "żywiciele", a w zasadzie "żywiciel" zgodził się na opiekę nade mną dobrowolnie. Zanim on cokolwiek zje, zawsze dba o to, abym to ja pierwsza zaspokoiła swoje wymogi żywieniowe. Zupełnie jak pasożyt, co nie? Ale nie myślicie zaraz o mnie źle! Chociaż nie, możecie, nie zasługuję, aby myślano o mnie inaczej.
-Lily, znów gadasz do siebie jakieś bzdury o tym, jaką to złą jesteś waderą.
Z otępienia wyrwał mnie głos Jamesa. To właśnie mój "żywiciel". Poza tym, brat.
-Co? -spytałam niewyraźnie. Poczułam, że jestem cała rozpalona.
James ze spokojem ochładzał mnie wodą.
-Znów majaczysz w gorączce. Nic takiego.
Milczałam. Ostatnio to mi się dość często zdarzało: gdy miałam gorączkę, sama o tym nie wiedząc, zaczynałam głośno myśleć. Gorączkę spowodował, naturalnie, mój odwieczny problem: ta niesprawna łapa, do której wdało się jakieś zakażenie czy coś w tym rodzaju.
-Ej, nie bądź taka smutna -powiedział mój brat. Delikatnie ujął mój pysk w obie łapy i popatrzył głęboko w oczy. Kochałam, gdy to robił. - Przecież masz mnie.
Uśmiechnęłam się mimowolnie.
-Tak, i to jeszcze dzięki tobie trzymam się przy życiu.
* * *
Wiele godzin później, nasze już dawne plany zaczęły się spełniać. Otóż, znaleźliśmy wreszcie watahę. Miejsce, w którym James nie będzie musiał mnie ciągle doglądać, gdyż robić będą to mogli inni. Nie dawałam tego po sobie poznać, ale było mi trochę przykro z tego powodu. Jak zaakceptują mnie inni? Przecież nie będzie już zawsze przy mnie mojego kochanego członka rodziny. Pewnie wkrótce znajdzie waderę, z którą spędzi resztę życia, już zupełnie zapominając o swojej siostrze kalece... Chociaż zapewniał mnie, że wciąż będzie ze mną spędzał podobną ilość czasu, nie byłam tego w stu procentach pewna.
-Poczekaj tu, a ja załatwię interesy -poinformował James, sadowiąc mnie w cieniu pnia. Położyłam się spokojnie, patrząc, jak idzie porozmawiać z Alfami. A może tylko jedną Alfą?
W cieniu drzewa, oddalona od muru, wyznaczającego zapewne granice watahy, byłam pewna, że nie spotkam nikogo. Po chwili usłyszałam jednak czyjeś kroki.
Ktosiu? :3
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz