środa, 17 czerwca 2015

Od Hope

    Biegłam przez las, w którym mama najczęściej polowała dla nas jedzenie. Korony drzew kołysały się lekko na wietrze. Przez baldachim liści przedzierało się światło księżyca tak wielkiego i jasnego jak słońce. Ten blask rozświetlał drogę przede mną dzięki czemu mogłam z łatwością przeskakiwać nad zwalonymi drzewami i omijać głazy. Biegłam tak szybko, że gdy się odwróciłam zobaczyłam jedynie znikającą w oddali chmurę kurzu. Droga nie skręcała, a las nie przerzedzał się ani nie zagęszczał. Nie mogłam zahamować ani nawet zwolnić. Mimo to nie czułam zmęczenia. Z biegiem czasu las zaczął się jednak zmieniać. Drzewa wydłużyły się i poczerniały, tak, że wkrótce wszystkie wyglądały identycznie. Stały w  równych rzędach jak sklonowani strażnicy. Wszystkie miały tak samo długie gładkie i smukłe czarne pnie zwieńczone gąszczem czarnych bezlistnych gałęzi, które tworzyły dach tak gęsty, że żadne światło nie docierało do moich oczu. Wszystkie inne rośliny zniknęły. Była tylko droga i drzewa unoszące się w czarnej pustce jak duchy, nigdzie nie zakorzenione.
Wszędzie wokół panował wręcz przerażający spokój. Nie słyszałam śpiewu ptaków szumu wiatru...nawet własnych kroków. Mijane drzewa zaczęły się powoli rozmazywać jakbym przyspieszała. Ale kiedy spojrzałam w dół zauważyłam, że moje łapy wybijają wciąż ten sam rytm nie zmieniając tempa. Zaraz...ten rytm...to było bicie mojego serca. Coraz głośniejsze i głośniejsze. Drzewa wyglądały już bardziej jak czarne smugi gdy nagle tuż mną rozbłysło białe światło. Światło, które mnie pochłonęło jak ogromna paszcza...

    - Aaaa! - usiadłam z piskiem na chłodnej kamiennej podłodze w jaskini. Rozejrzałam się i powoli uspokoiłam oddech widząc, że jestem w swoim domu, i że był to tylko sen. Zły sen, który śnił mi się już drugi raz. A jednak coś mnie w nim przerażało bardziej niż widok martwego jelenia. Niestety strach powrócił gdy zorientowałam się, że jestem sama w grocie. Na zewnątrz świeciło już słońce ogrzewając swoimi promieniami całą watahę, a Rei i Kirkhe nigdzie nie było. Czasem Rea wychodziła wcześnie rano na polowanie pozostawiając nas w grocie ale zwykle wracała zanim się obudziłyśmy. Poza tym gdzie była Kirkhe...?
    Po wyjściu z groty postanowiłam udać się nad rzekę. Zakładałam, że tam prędzej czy później znajdę mamę. Ostrożnie kroczyłam wśród drzew i wysokich traw rozglądając się na wszystkie strony. Powstrzymywałam się od wąchania kwiatów i oglądania robaków gdyż bez Rei nie czułam się bezpiecznie. Kiedy tylko usłyszałam jakiś szelest kuliłam się i kładłam po sobie uszy.
    W pewnej chwili coś poruszyło się w krzakach po prawej. Zanim zdążyłam rzucić się do ucieczki to coś skoczyło prosto na mnie zwalając mnie z nóg. Kula futra przewróciła mnie ze znanym mi śmiechem. Następnie tuz przede mną stanęła zadowolona Kirkhe z triumfalnym uśmiechem malującym się na pysku.
- Eeeej - jęknęłam obolała podnosząc się z ziemi.
- Ha! Przestraszyłam cię! Nie?! - wrzasnęła.
- Cśśśśś - uciszyłam ją nerwowo rozglądając się dookoła.
- Co? Czego się boisz? Tych swoich robaczków, które z taką chęcią oglądasz? Przecież ci nic nie zrobią.
- Jesteś głupia - oznajmiłam przygnębiona.
- CO?! Czy ja się przesłyszałam czy ty właśnie mnie obraziłaś?! Hę?! Powiem mamie!
- Nie...nie mów...
- Chciałabyś! - odkrzyknęła już biegnąc w stronę rzeki. Zerwałam się i ruszyłam za nią.
    A więc nie myliłam się! Rea właśnie taszczyła nad rzekę martwego...JELENIA!? Wszystkie moje mięśnie powiedziały "Nie" i opadłam bezwładnie na kamienisty brzeg powstszymując wymioty.
- Fu! Mamo! Weź to! - słyszałam zniesmaczony głos Kirkhe.
 - Ale o co wam chodzi? - spytała zdziwiona Rea gryząc zdechłe zwierzę. Nagle znieruchomiała. - No dobrze...przyniosę wam coś innego - powiedziała po czym pomknęła w las.
Nie wiem czemu tak nagle zmieniła zdanie ale nie narzekałam. Martwego jelenia widziałam drugi raz w życiu ale miałam nadzieję, że to mój ostatni. Kirkhe widocznie podzielała moje zdanie. Usiadłyśmy obok siebie nad brzegiem rzeki czekając na Reę. Kieyd widziałam jakiekolwiek inne martwe zwierzę nie robiło to na mnie szczególnego wrażenia. Ale jeleń... po prostu od razu chciało mi się wymiotować. Aż skręcało mnie w brzuchu jakbym to ja miała wyprute flaki, a nie on.
Wzdrygnęłam się. Dość.
- Co ty robisz? - spytałam widząc siostrę intensywnie wpatrującą się w taflę wody.
- Nie przerywaj mi - warknęła nawet na mnie nie spoglądając. Nagle woda zadrgała. Potem znowu. Za trzecim razem mała kropelka wyłoniła się z rzecznego nurtu i powoli uniosła się w górę. Kirkhe wodziła za nią wzrokiem tak skoncentrowana jak jeszcze nigdy. Kropelka uniosła się na wysokość metra nad wodą po czym rozprysnęła się w powietrzu i spadła z powrotem do rzeki. No tak. Ona umie czarować. Ja nie. Na tym polega zasadnicza różnica.
    W tym momencie z lasu wyszła Rea taszcząc za sobą trzy bobry. Po jednym dla każdego. Usiadłyśmy na brzegu rzeki i zaczęłyśmy śniadanie.
- A mamo, bo Hope mnie obraziła! - odezwała się nagle Kirkhe.
- Nie prawda... - zaprzeczyłam.
- Hope - przerwała mi Rea - Co ja wam mówiłam na temat kłótni?
- No! Powiedziała, że jestem głupia! - wtrąciła się siostra bełkocząc z pełnym pyskiem.
- Nie mówi się z jedzeniem w pysku Kirkhe! - pouczyła ją mama - I nie wolno mówić, że ktoś jest głupi Hope!
- Kto to mówi... - czyiś głos wydobył się z pobliskich krzaków, z za których następnie wyłoniła się wilczyca. Smukła czarna wilczyca o przyjemnym wyrazie pyska i błyszczących chytrze zielonych oczach. Na grzbiecie zawiązała zieloną chustę, a w grzywkę wplecione były zielone pasemka.
- Czy ta chustka działa jak szalik Rei?! - zapytała Kirkhe.
- Nie...jest zupełnie zwyczajny - odparła spokojnie wilczyca.
- Art - uśmiechnęła się Rea - Dawno cię nie widziałam. Ciągle byłąm zajęta zajmowaniem się nimi... - tu wskazała na nas.
- Masz na imię Art?! - spytała Kirkhe.
- Nie. Jestem Aust ale wasza mama mówi na mnie Art. My się chyba jeszcze nie znamy prawda? - równo potrząsnęłyśy głowami - Jestem...przyjaciółką Rei.

    Potem Rea zaproponowała żebyśmy poszli wszyscy na jakiś spacer i tak też zrobiliśmy. Chodziłyśmy po łąkach i lasach, a mi znowu przyszła ochota na odkryanie świata. Zaglądałam wszędzie gdzie się dało, a Rea i Aust musiały na mnie czekać. Kirkhe oczywiście się mną nie przejmowała tylko uparcie szła do przodu powtarzając, że jak się zgubię to nie będzie ubolewać. Właściwie to z tego spaceru zrobiłą się wycieczka krajoznawcza po całej watasze więc dopiero pod wieczór zrobiłyśy sobie kolejny dłuższy postój na szczycie wzgórza gdzieś w Dolinie Watahy Wspomnień. Usiadłyśmy wszystkie cztrery pod drzewem. Zmęczone i głodne ale zadowolone. Rozciągnęłyśy się na trawie z wyrazem ulgi na pyskach. Kirkhe leżąc na grzbiecie  zaczęła gadać coś o kształtach chmur, a Aust i Rea co chwilę wymieniały jakieś krótkie dialogi. J natomiast usidłam sobie z boku wpatrzona w mój własny wydłużony cień. W zamyśłeniu zastanawiałam się jak to działa. Dl aczego kiedy pada światło każdy zyskuje swój cień? Dlaczego kiedy idę mój cień idzie wraz ze mną? Dla czego kiedy nie ma światła nie ma mojego cienia? I gdy tak sobie rozmyślałam nagle mój cień poruszył się chociaz ja tego nie zrobiłam. Na chwilę skurczył się do normalnych rozmiarów, sporzał na mnie i pomachał mi, a nastęnie wrócił do swojej wydłużonej przez zachód słońca formy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz