sobota, 4 kwietnia 2015

Od Baltazara C.D. Whisperer

Stałem bez ruchu, wpatrując się tępo w sufit. Nie wiedzieć czemu oczy zaszły mi mgłą, a oddech stał się płytki. Co najmniej jakbym był pijany. Wydostałem się na zewnątrz nieco chwiejnym krokiem i podniosłem z ziemi niebieski, błyszczący kamyk.
- Głupia! Nic nie musisz! Wracaj! – darłem się, ciskając szafir o spory głaz. W tym momencie nie obchodziło mnie czy słyszała. Wiem jedno. Nie wróciła. Wykończony upadłem w końcu na ziemię, a po policzkach spływały mi strużki łez, tak jakby ktoś wycisnął na mój pysk mokrą gąbkę. Miałem jednak świadomość, że wiem co robić. Chciałem zaprotestować, ale zgasłem jak świeca.
Nie wiem, jak długo spałem. Nie wiem nawet, czy spałem, czy umarłem na jakiś czas. Leżałem z łbem wtulonym w trawę i kamienne otoczaki. Wyplułem kamyk i uniosłem się. Z ukosa spojrzałem na stempel własnego pyska, który wyglądał jak pośmiertna maska. Nie myśląc poszedłem do jaskini alphy, gdzie pożyczyłem pewną książkę. Znalazłszy jakieś zaciszne miejsce, z cichym westchnieniem położyłem księgę przed sobą. Zamknąłem oczy, czując, jak strony same się wertują szukając pożądanej dla mnie treści. Przeczytałem o klątwie, demonach i jedynym sposobie na ich pozbycie się. Whisperer znalazłem nad wartko płynącą rzeczką, nakrytą skrzydłami i milczącą.
- Whisp. – chyba po raz pierwszy tak się do niej zwróciłem. – Chodź, kochanie. – szepnąłem czule. Wilczyca drgnęła niespokojnie, jednak nic nie odpowiedziała. Zacisnąłem niecierpliwie szczęki. Nie mogłem czekać, aż się łaskawie namyśli. W ułamku sekundy wokół skrzydlatej stworzyło się pole, które uniosło ją do góry. Samica przebierała łapami, jednak bańka blokowała jej magię. Nie miałem pojęcia, jak dostać się do plemienia wilków. Chyba mogę użyć teleportacji, w końcu władam powietrzem. Świat pękł niczym lustro na miliony wirujących odłamków, za którymi była ciemność. Eksplodował miriadami tęczowych iskier. Zmienił się w mieniącą się chmurę, a potem nagle z trzaskiem złożył z powrotem. Stałem pośrodku polanki, napięty i przyczajony, ale najwyraźniej żywy. Wszystko wokół mieniło się mikroskopijnymi iskrami jak pospane diamentową mąką. Poruszyłem ogonem, zostawiając delikatną smugę migoczącą barwami tęczy. Poświata otaczała moje ciało, układa się kręgiem pod kopytami i pokrywała wznoszące się skały na podobieństwo mchu. Przenikała też powietrze jak mroźna mgła w środku lapońskiej zimy. Obok wznosiły się jakieś namioty.
- Gdzie jesteśmy? – usłyszałem zdziwiony głos wilczycy. Ignorując pytanie, ruszyłem w stronę osady. Nikt z obcych wilków, nie poświęcał mi szczególnej uwagi. Zobaczyłem szamana. Upiornie wysokiego i smukłego, o wielkich, białych jak cukier zębach i miedzianej skórze zamiast futrem, pokrytej tatuażami. Siedział przed wejściem i grał na dwustronnym bębenku. W środku poczułem nagły strach, jakby wielki wąż połykał moje wnętrzności. Nie miałem pojęcia, czy to medyk, o którym zdążyłem przeczytać, czy ktoś inny, ale natychmiast ruszyłem w tamtą stronę.
- Stój! – wrzasnęła Whisperer i chwyciła mnie za ramię. – Co ty wyprawiasz?!
Sięgnąłem do jej zaciśniętej łapy i nakryłem ją swoją, odwróciłem się, zanurkowałem pod jej ramieniem, a potem zrobiłem jeszcze jeden ruch. Ponownie skierowałem się w stronę namiotu, kiedy samica wywijała kozła w powietrzu i wpadła w stertę pustych, wiklinowych koszy.
- Gdzie jest Magni Bølværk? – zapytałem spokojnie, jakbym dowiadywał się, czy mogę pożyczyć szczyptę soli. W środku jednak płonął mi ogień. Szaman uniósł ciemny pysk, lecz nic nie wskazywało na to, by mnie zrozumiał. Odstawił ostrożnie bębenek i spojrzał na mnie strasznymi, żółtymi oczami dzikiego kota.
- Wilk nie chodzi namiot. – powiedział łamanym językiem. – Płótno zawarte. Wielka moc duchów. Chory-chory. Tam leczenie.
- Ktoś jest w tym namiocie?
- Nie wolno, n’hana. Olimwenga usuri.
- Muszę zobaczyć się z wielkim medykiem, natychmiast. – wycedziłem powoli, acz stanowczo. Nie mogłem oderwać wzroku od jego niesamowitych oczu. Gapiłem się na nie, czując, że drętwieją mi policzki. Przypomniałem sobie, że przed walką trzeba widzieć całą sylwetkę przeciwnika. Patrzeć mniej więcej na grdykę i ogarniać wszystko, a nie wpatrywać się w oczy. Ponoć Wilczy z tego plemienia potrafili okiełznać spojrzeniem dzikie zwierzęta. Tylko że ja nie byłem pustynnym szakalem. Musiałem przejść, a on usypiał mnie wzrokiem. Całe ciało wydawało mi się ciężkie i nagle miałem wrażenie, że na jego wysokim czole, tuż nad brwiami, otwiera się kolejna para oczu, mniejszych, lecz tak samo przenikliwych i drapieżnych. Potrząsnąłem głową i zdołałem odlepić wzrok od jego twarzy, a potem zrobiłem krok w bok i sięgnąłem do płachty namiotu. Wilk podniósł się jednym, zwinnym ruchem. Czułem, że jeśli drgnę, wybuchnie nagle jak kobra. Trudno. Skręciłem grzbiet i z obrotu kopnąłem go łapą cofniętej nogi. Wydawało mi się, że moje gwałtowne wierzgnięcie powinno zwalić z nóg onagera, ale trafiło w pustkę. Dzielił nas tylko krok i nie mogłem chybić, a mimo to głowa i tułów szamana odchyliły się w tył, jakby nie miał kręgosłupa.
- Raja, n’wenzi. – powiedział cicho. Ze wszystkich języków ten znałem chyba najgorzej. N’wenzu – przyjaciel. „Spokojnie, przyjacielu”. Nie byłem spokojny. I nie byłem jego przyjacielem.
- Hazima indo. Hazima kana. Kuna n’tu. – wydobyłem gdzieś z mroków pamięci. „Muszę wejść, muszę zobaczyć, trzeba.”. Chyba.
W jego ciosanym pysku błysnęły wielkie, białe zęby.
- Nie chodzi. Patrzy. Tam wielkie leczenie, ty głos, krzyk, twoja n’wenzu umrzeć. Matufu, rozumie? Wielkie leczenie. Wielkie duchy.
- Baltazar, odbiło ci?! Ty podły psie! – wrzasnęła Whisperer, gnając w naszą stronę. Szaman błyskawicznie wyciągnął przed siebie łapę. Nic więcej. Samica zatrzymała się nagle, jakby wpadła na ścianę. Z oczami lśniącymi od łez wściekłości wydawała się właściwie ładna. Głos uwiązł jej w gardle.
- Proszę. – rzekł do mnie szaman. – Ja pokaże namiot. Tylko patrzy. Pamięta. Ty cisza. – rozkazał stanowczo i wszedł do środka.

{Whisperer? sorry, że tak beznadziejnie… niby miałam jakiś pomysł, ale… nie wyszło.}

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz