Od kiedy zobaczyłam te szachy, wiedziałam, że coś jest z nimi nie tak. Kto widział w swoim życiu mechaniczne szachy? Pewnie nikt. Po co w ogóle je wzięłam do domu? Może to nieudany eksperyment ? Nie wiem.
Cofałam się z przerażeniem obserwując jak wieża zamienia się w malutkiego słonia, goniec w kojota, koń w mechanicznego rumaka, król w lwa, królowa w czarną wdowę, a małe pionki w mrówki. Zwierzęta zgrzytały i rozglądały się zdezorientowane. Kiedy już upewniły się, że nic im nie grozi, a ta pomarańczowa istota jest chyba sparaliżowana, rozlazły się po mojej jaskini w poszukiwaniu schronienia. Mała pajęczyca szybko wspięła się w przytulny kącik i zaczęła tkać stalową sieć, mrówki zbierały części z rozpadłych ( czyli moich ) pionów, które zniszczyły się po grze i budowały z nich mrowisko, lew gonił konia, a kojot z podkulonym ogonem umykał trąbie słonia. Postanowiłam przerwać ten mechaniczny karnawał i zdecydowanym ruchem łapy przegoniłam lwa. Zwierzęta rozpierzchły się przerażone i w swoich kryjówkach łypały na mnie spode łba. Warknęłam i złapałam słonia, po czym roztrzaskałam go na małe części. To samo zrobiłam z pozostałymi, a kiedy już wszystkie zostały zniszczone, odetchnęłam z ulgą i obiecałam sobie w duchu, że już nigdy nie wezmę szachów do łapy. Pozostałości po szachach schowałam w lesie.
Otworzyłam leniwie jedno oko, po czym je zamknęłam. Sądząc po promieniach słońca przedostających się do mojej jaskini, było około południa. Przeciągnęłam się leniwie i wyszłam na zewnątrz. Kilka saren przebiegło przez drogę, a para borsuków kopała wytrwale swoją nową norę. Młode buki, jeszcze niedotknięte żadnym grzybem ani chorobą kołysały się powoli pod wpływem ciepłego, wiosennego wiatru. Wciągnęłam powietrze, a do mojego nosa przedostał się silny zapach dzika. Otworzyłam oczy i uśmiechnęłam się delikatnie – czas na śniadanie. Ruszyłam bezszelestnie w prawo, czyli tam gdzie woń była najsilniejsza. Po kilku minutach drogi przede mną wyrosła oświetlona słońcem polana, na której pasła się locha z młodymi warchlakami. Skuliłam się i podeszłam trochę bliżej. Dziki jeszcze mnie najwyraźniej nie zauważyły, i dalej pasły się z rozkoszą machając swoimi krótkimi ogonkami to w lewo, to w prawo. Przygotowałam wszystkie swoje mięśnie do skoku i rozejrzałam się czujnie, czy aby nic mi nie zagraża. Potem wszystko potoczyło się szybko : pęd powietrza, przedśmiertny pisk małego i krzaki chłostające mnie po pysku. Pędziłam przedzierając się przez krzaki, aż w końcu ukazała mi się ścieżka prowadząca do mojego domu, a w druga stronę do doliny. Ruszyłam w prawo, by spożyć swoje pierwsze śniadanie na świeżym powietrzu.
C.D.N
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz