sobota, 14 marca 2015

Od Zee

Przeglądałam wszystkie mapy, jakie tylko były dostępne. Tylko na dwóch widniały oddalone i zamazane tereny tajemniczej Watahy Rozkładu. Na tą niebezpieczną misję ciągnęła mnie jedynie niepowstrzymana ciekawość, Jednak byłam świadoma zagrożenia, jakie niesie ta wyprawa. Spakowałam jedynie najpotrzebniejsze rzeczy i przeczytałam wszystkie książki na temat wrogich watah.
Wciągnęłam powietrze i spojrzałam na gwiazdy, które nieśmiało wyłaniały się z granatowego aksamitu nieba. Najwyższy czas do snu, jutro muszę wcześnie wstać, by dotrzeć na tereny wrogów. Zamknęłam oczy i zawróciłam do jaskini. Jednak błoga nieświadomość nie nadchodziła. Co najmniej godzinę kręciłam się na posłaniu patrząc na skalny strop. Wreszcie, kiedy zmęczenie dało o sobie znać, zanurzyłam się w spokojny sen.
Ranek był zimny. Patki z nastroszonymi piórami siedziały w gniazdach tuląc się do swoich kompanów. Otworzyłam oczy i sennie sięgnęłam po torbę, by jeszcze raz sprawdzić jej zawartość. Ognisty kamyk, trochę suszonego mięsa, jakieś lecznicze zioła, kawałki bandaży, słaby noktowizor, no i oczywiście sztylet. Wstałam strzelając kośćmi i ruszyłam w drogę żując plasterek dziczyzny. Poranna mgła jeszcze się nie uniosła, więc widoczność była, więc widoczność była słaba. Para z mojego oddechu powoli wtapiała się w mlecznobiała kuzynkę. Zmrużyłam oczy i próbowałam dostrzec coś oprócz kawałka dróżki i zarysów strzelistych drzew. Nie mogąc niczego dojrzeć, przyspieszyłam.
Zza popielatych chmur wyszło słońce, oświetlając urokliwie wyżyny. Mimo, iż od ranka minęły dobre trzy godziny, nadal było bardzo zimno. Szłam wręcz mechanicznie, nie czując stawianych kroków. Leśna droga już dano zakręciła, ja natomiast musiałam iść dalej na południowy zachód – ku Watasze Rozkładu. Dyszałam zmęczona monotonnym i wyczerpującym marszem i przystanęłam, opierając się o rozłożyste drzewo. Pożarłam kawałek mięsa i zaczęłam majstrować przy noktowizorze. Przy odrobinie szczęścia dotrę do siedziby wrogów wraz ze zmierzchem.
Na horyzoncie malowały się bagna. Na sterczących z lepkiej mazi kikutach drzew czarne jak węgiel kruki czyściły sobie pióra. Słońce zdążyło już zajść, ale na szczęście byłam już blisko celu mej podróży. Założyłam noktowizor i zaczęłam iść ostrożniej, na lekko ugiętych łapach. Wkrótce przekroczyłam okropne wrota obrzydliwych bagien. Stałego lądu było zaskakująco mało, nawet jak na bagna. Z grymasem na pysku zanurzyłam się w mazi. Szybko się jednak wynurzyłam. Kamuflaż pierwsza klasa. Otrząsnęłam się z obrzydzeniem. Noktowizor co prawda był stary, ale jak na swój wiek bardzo dobry.
Po piętnastu minutach błądzenia w poszukiwaniu obozu wrogów wreszcie do niego dotarłam. Otoczony był krzakami z daleka przypominającymi ciernie. Pośrodku niewielkiej wysepki paliło się prowizoryczne ognisko, a obok niego stał nawet mały namiot na maksymalnie trzy wilki. Zmrużyłam oczy nie mogąc dojrzeć żadnych mieszkańców obozu , lecz nagle zza namiotu wychylił się jeden, okryty strzępami skóry łeb bez oczu. Skrzywiłam się i powstrzymałam się od zwymiotowania. Coś wilkopodobnego rozejrzało się ostrożnie, najwyraźniej mnie nie dostrzegając, po czym wycharczało coś niezrozumiałego. Zza niego wyłonił się nieco większy łeb, jeszcze bardziej obnażony aż do kości i jeszcze bardziej przerażający.
- Jesteś pewien, Jewenie, że nikt nas nie podsłuchuje? – spytał cienkim głosikiem mniejszy wilk
- Nikt przy zmysłach by się nie odważył, ale jeśli jakikolwiek szaleniec by się tu zapuścił, już został by zjedzony przez kruki przy wejściu do bagien. – zaśmiał się basior, najwyraźniej Jewen
Schowałam się w bezpiecznym miejscu z doskonałym widokiem na wysepkę. Wilki wyszły zza namiotu i usiadły obok ogniska.
- Podobno Alfa Kronos planuje wysłać kilku szpiegów na tereny wroga. – mniejszy spojrzał w ognisko
- Są potężni, nie wiem, czy to dobry pomysł, Harkonie – poznałam kolejne przeklęte imię tych nędzników.
- Dlaczego? – Harkon podniósł głowę oburzony – Musimy ich w końcu wybić.
- To są wilki żywiołów, a nasze moce nie są wystarczająco potężne! – Jewen podniósł głos i siebie
- I co z tego, mamy Alfę! – wrzasnął piskliwie drugi wilk
- I co z tego?! – ryknął rozwścieczony basior, po czym rzucił się na drugiego.
I tak trwali w śmiertelnym kotle gryząc się w pozostałe kawałki ciała i rozkładające się kości. W końcu obaj padli z wycieńczenia. Uśmiechnęłam się złowieszczo, nie musiałam walczyć, sami się wybili. Wyszłam z krzaków i przeszukałam obóz. Znalazłam tylko kamienną siekierę i kilka amuletów, a także kartkę papieru. Zgasiłam ognisko i odeszłam.
Otrzepałam się i wciągnęłam powietrze. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Ruszyłam prawie biegiem do najbliższego jeziora, by ugasić pragnienie i wreszcie się umyć jak przyssało na wilka. 
Dobrze wiedzieć, co knują wrogowie, nawet jeśli to niewinne szpiegostwa. Zamknęłam oczy, jutro powiem o wszystkim Alfie, a na razie, trzeba zakopać się w szorstką derkę i zasnąć.
C.D.N

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz