Po ciężkiej i męczącej wspinaczce wreszcie dotarłam na szczyt góry, a właściwie wysokiego wzniesienia z ostrym zboczem. Zimny, ale miły wiatr czesał moją pomarańczową sierść przynosząc błogie uczucie odświeżenia, szczególnie po wyczerpującej wspinacze. Usiadłam na płaskiej formie skalnej, rozkoszując się widokiem połaci wielkich, powoli wchodzących zieleń lasów i żółtych łąk. Tuż pode mną rosła japońska wiśnia, która pod wpływem nawet najlżejszego ruchu powietrza kołysała się niebezpiecznie. Zamknęłam oczy i pogrążyłam się w swoich refleksjach. Jak to ja, nie myślałam o sensie życia, ani o pytaniach typu : „Co było pierwsze, jajko czy kura?”, tylko o strategii nadchodzącego polowania, o tym co jeszcze muszę zrobić itp. Kiedy obmyśliłam już plan na kolejne godziny pięknie zapowiadającego się dnia, wstałam powoli i już miałam odejść, kiedy zauważyłam coś biało – czarnego bujnej koronie drzewka pode mną. Ostrożnie, starają się jak najmniej wychylić sięgnęłam po to i ku mojemu zaskoczeniu, nie był to jakiś kłębek, czy martwy ptak, tylko… szachy. Zmarszczyłam brwi trzymając w łapach dziwną, drewnianą planszę. Słyszałam o szachach, ale nigdy w nie nie grałam. Ale skąd one mogły się tutaj znaleźć. Może, może to kogoś z watahy? Wsadziłam sobie grę pod pachę i szybko zeszłam z góry. Dzień był ciepły, ale nie gorący, toteż z mocnym wsparciem ukochanego słońca ruszyłam energicznie do najbliższej jaskini, nucąc wesołą melodię.
Po kolejnych pięciu nieudanych próbach, zrezygnowałam. Zresztą te wilki pewno coś tak rozgłoszą, a właściciel się po nie zgłosi. Nie martwiąc się już tym problemem udałam się do mojej jaskini, by odłożyć szachy na honorowe miejsce, czyli na samym wejściu do jaskini. Szybko napisałam karteczkę i położyłam ją na planszy, po czym poszłam na planowane wcześniej, lecz trochę opóźnione przez poszukiwanie właściciela tej biało – czarnej gry polowanie
Minęło już kilka dobrych dni od znalezienia przez mnie szachów, a właściciel nadal się nie zgłosił, więc postanowiłam je sobie zatrzymać. Wcześniej nie otwierałam metalowej klapki, bo nie chciałam naruszać czyjejś własności, ale teraz nie miałam wątpliwości, że pan lub pani tej gry już się nie znajdzie, więc teraz bez najmniejszych wyrzutów sumienia uchyliłam wieko szachów. Ku mojemu zaskoczeniu figury szachowe nie były zrobione z drewna, jak to z szachami bywa, tylko z dziwnego rodzaju stali. Jej kawałki ( pomieszane z miedzianymi blaszkami u dołu i z boków figur) były albo zlutowane, albo złączone czarnymi gwoździami. To pachniało podejrzanie. Mimo to zaczęłam grać. Figury przeciwnika ruszały się same, bez mojej pomocy, więc zdawało mi się, że gram z kimś. Szachy okazały się taką ciekawą grą ( dziwnie zdawało mi się, że już kiedyś w nie grałam), że grałam całe 4 godziny bez przerwy. Jednak potem zdarzyło się coś całkowicie nieoczekiwanego.
Trzymając skoczka w powietrzu myślałam nad ostatnim atakiem na króla. Od trzydziestu minut trzymałam go w szachu, ale on sam sprytnie unikał wszelkich ataków. Nagle olśniło mnie. Niekoniecznie musiałam ruszać się najbliższą figurą. Położyłam gońca na miejsce, z którego go wzięłam i zaatakowałam króla wieżą, krzycząc przy tym triumfalnie :
- Szach mat!
W przewróconym przez moją figurę królu coś chrupnęło, zagotowało się, a on sam urósł trzykrotnie. Odsunęłam się przerażona. Spod malutkich nóżek figury wysunęły się odnóża mechanicznego pająka, a reszta figur poszła w jego ślady.
C.D.N
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz