niedziela, 15 marca 2015

Od Gone C.D. Amber

Zerwałam się z miejsca patrząc na Amber błyszczącymi z podniecenia oczyma. Samica odpowiedziała mi równie pogodnym uśmiechem, nie przejmując się, że po ścianie ściekała lepka owsianka.
- I jak? Co powiedział? – pytałam niecierpliwie. Biała usiadła na ogonie, przypatrując mi się z matczyną troską. Musiałam wyglądać, jak jeden wielki strzępek nerwów.
- Zajmie się tym… wkrótce. – odpowiedziała po chwili wahania. Uniosłam trójkątne uszy, a nadzieja w moim sercu słabła z każdą chwilą.
- Wkrótce? Jak to wkrótce? Przecież to sprawa niecierpiąca zwłoki! – zawołałam żałośnie i zakryłam pysk łapami. Czułam się taka słaba i do niczego. Nic nie potrafiłam zrobić dobrze. Chyba bardziej bolało mnie to, niżeli Lezli miałby posiedzieć w lochach kilka dni dłużej. Wypuściłam powietrze z nozdrzy i podeszłam do kąta. – Zdrzemnę się. – rzekłam cicho i zwinęłam się w puszystą kulkę, nakrywając ogonem. Słyszałam, jak wilczyca krząta się po grocie, a potem sama zasnęła. Ja jednak starałam się uważnie czuwać nad swoją potrzebą snu. Widząc w ciemności, a trzeba wam wiedzieć, że zapadła noc, wymknęłam się na zewnątrz. Rzuciłam banalne zaklęcie, momentalnie wtapiając się w otaczający mnie mrok. Ruszyłam przez przerażający las, który za dnia można nazwać pięknym. Nic, żadne odgłosy, zwidy nie potrafiły mnie złamać. Parłam naprzód, pewnym siebie krokiem. Po około godzinie nużącej i monotonnej wędrówki, stanęłam na granicy i obejrzałam się za siebie. Szkoda, że jak coś mi się stanie, nikt nie dowie się, jak droga była dla mnie ta wataha. Zrobiłam krok naprzód z przylgniętymi do głowy uszami. Już nie ma odwrotu. Szłam najostrożniej, jak się dało, a teoretycznie nikt nie mógł mnie zobaczyć. Teoretycznie. W praktyce mogło być znacznie inaczej… Nagle usłyszałem przyciszone głosy i o mało nie wpadłam na płowego, niskiego wilka. Z przestrachem przywarłam do ziemi.
- Ej, Marc, wracamy? – mruknął jeden, chrapliwym i nieprzyjemnym głosem.
- Szef nas zabije. Co robimy, Marc? – zapytał drugi piskliwie.
- Zamknijcie się, idioci! Tu… w pobliżu ktoś jest, czuję to. – odpowiedział rzekomy Marc, choć nie potrafiłam go dostrzec. Serce podskoczyło mi do gardła.
- Daj spokój, nikogo tu nie ma. Muszę się napić, język mi wysechł na proch. – stwierdził pierwszy. Korzystając z tego, że wilki niefortunnie się pokłóciły, czmychnęłam w stronę, gdzie, jak mi się zdawało, powinny być lochy. Na oślep wkroczyłam przez jakieś drzwi do podziemi. Dziwne, że nikt nie pilnował więźniów. Idąc korytarzem, z każdej strony otaczały mnie prowizoryczne klatki, z których niekiedy nieszczęśnicy wyjmowali łapy. W całych lochach unosił się zaduch i smród gnijącego mięsa. Nareszcie znalazłam się u celu mojej wyprawy. Przystanęłam i oparłam się przednimi łapami o zardzewiałą kratę.
- Lezli? – szepnęłam, by się upewnić. Przez moment nic się nie działo, potem słychać było szuranie łańcuchów, aż wreszcie zakurzony, posępny wilk stanął przed moim nosem.
- Gone. – brzmiało to bardziej jak stwierdzenie, niżeli jak pytanie.
- Zaraz cię uwolnię. – oznajmiłam pragnąc, aby mój głos był serdeczny. Niestety, starania okazały się daremne. Brązowy samiec przysiadł po drugiej stronie kraty, tak, że widziałam tylko część jego głowy.
- Nie ma sensu. – mruknął obojętnie, wbijając mnie tym zdaniem w ziemię. Że co? Jak to nie ma sensu, myślałam. Ryzykowałam dla niego życie, a on mówi, że nie ma sensu… Może ma rację. Skupiłam się na metalowym zatrzasku, który bynajmniej nie przypominał kłódki. Zapomniałam, że żadna magia nie działa w środku tego glinianego pomieszczenia. Pochyliłam łeb, rozglądając się żałośnie w poszukiwaniu czegoś, czym mogłabym odważyć zamknięcie. Mój wzrok przykuł wykonany z brązu kawałek jakiejś wajchy. Chwyciłam go w zęby i uderzyłam nim o zatrzask. Rdza odlepiła się od sprzączki, jednak nie puściła. Włożyłam metal w dziurkę oddzielającą kraty od zamka i szarpnęłam z całej siły. Z zamknięcia wydobył się zgrzytliwy dźwięk, mechanizm spadł na ziemię. Z triumfem popchnęłam kraty, które otwarły się niechętnie.
- Jesteś wolny. – rzekłam poważnie. Lezli podniósł się, jednak nie ruszył się dalej, badając mnie podejrzliwym wzrokiem. Wreszcie zastanowiwszy się zrobił niepewny krok do przodu, potem następny i jeszcze jeden. Wyszedł ze swojego odwiecznego więzienia. Posłałam mu szeroki, pokrzepiający uśmiech, jednak samiec miał dalej niewzruszoną minę. Myślę, że jeszcze za wcześnie na radość. Kroczyłam koło niego powściągliwie. Kiedy wyprowadzałam go na zewnątrz, powoli świtało. Zastanawiałam się, co on może czuć, idąc po raz pierwszy od wielu lat po bujnej trawie. Szczęśliwie udało nam się niepostrzeżenie przemknąć koło wartowników i dopaść w porę granicy. Lezli zatrzymał się jednak przed wejściem na terytorium watahy.
- O co chodzi? – spytałam miękko, przekrzywiając głowę.
- Co jeśli…? – zająknął się, uciekając gdzieś spojrzeniem. Po raz pierwszy widziałam w jego oczach strach. On, który nie bał się wrogów, śmierci, lochów, lękał się braku akceptacji.
- Nie martw się. – odparłam i lekko dotknęłam jego ramienia. Ruszyliśmy w głąb bujnego w zieleń lasu, zostawiając za sobą wyschnięte, szare konary oplecione mleczną mgłą. Na spotkanie wybiegłam nam Amber.
- Gone! Jak mogłaś?! Nawet nie wiesz, jak bardzo się martwiłam! – rzuciła mi się w ramiona ze łzami szczęścia w oczach. Ucałowała mnie w oba policzki i dopiero wtedy dostrzegła Lezli’ego, który przyglądał nam się apatycznie. – A to jest…?
- Lezli. – uśmiechnęłam się nieśmiało. – Chodź, zaprowadzimy cię do alphy. – zwróciłam się do samca.

{Amber?}

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz