piątek, 25 lipca 2014

Od Loure cd Emriv

- Mhm – kiwnąłem głową, uśmiechając się z przekąsem. Uderzyła we mnie fala nadmorskiego wiatru. Podmuch niespokojnie smagał moją sierść. Zdążyłem zauważyć brak jakiegokolwiek ruchu futra Emriv, co mogło świadczyć o jednym fakcie – powietrze w lesie stało, panował wszechobecny zaduch. Natomiast ja w nozdrzach czułem słoną, otrzeźwiającą bryzę. Jeszcze jedna rzecz nie dawała mi spokoju… W leśne odgłosy; świergot ptaków, szum liści i trzask suchych gałązek, wkradało się jakieś dziwne przeświadczenie, że słychać fale rozbijające się o piaszczyste wybrzeże.
- Emriv, słyszysz fale? – uniosłem brwi, ostrożnie przyglądając się wyrazowi jej pyska. Wadera zatrzymała się, jakby usilnie starając się coś usłyszeć. Po chwili zrównała ze mną kroku, uniosła wyżej głowę, kątem oka spoglądając na mnie uważnie.
- Nie, nic nie słyszę… Plaża oddalona jest stąd o jakieś dobre dwa kilometry – oznajmiła z delikatnym zakłopotaniem, kładąc uszy. – A co? – spytała z uderzającym zaciekawieniem. Nagle uderzył we mnie łechtający nozdrza zapach żywicy. Morskie fale ustąpiły miejsca leśnym zawodzeniom drzew. Szliśmy w przeciwnym kierunku od wybrzeża…
- Nic – syknąłem z lekko spłoszoną miną. – Masz może książkę o żywiole wody? – rzekłem, siląc się na uprzejmy ton głosu. Nie czekając na jej odpowiedź zadałem pytanie: - Będę mógł pożyczyć?
- J… jasne – odpowiedziała wahając się. Czuć od niej było emanującym zdziwieniem, a sprawcą tego był niewiadomy błysk w moim oku. 
Powoli ruszyliśmy ku stronniczym jaskiniom władców. Cóż, moc nie dała już o sobie znać. Gdy wyszliśmy z lasu omiótł nas północny, zimny wiatr, bezlitośnie biegnący u zwieńczenia łap. Przyroda jest czasem zadziwiająca… Z góry oświetlało nas promienne słońce, a od dołu smagał górski wiatr. Wreszcie Emriv stanęła przed obszerną, skalistą kolumną, przez którą wchodziło się do głębokiej groty, przed wiekiem wyżłobionej w marmurze. Wadera z uśmiechem włożyła w moje łapy gruby tom o wilkach wody. O dziwo, nie zapomniałem o podziękowaniu. Z książką na grzbiecie szedłem ku ścianie płowego lasu. Położyłem się na miękkim mchu w zaciszu stuletniego dębu, swobodnie wyprostowałem odrętwiałe od ciągłego spaceru kończyny. Z westchnieniem, którego nie powstydziłby się żaden niewolnik, położyłem przed sobą księgę.
Pierwszy rozdział. Podstawy.
Drugi rozdział. Amatorszczyzna.
Trzeci rozdział. Oni to nazywają nauką?
Czwarty rozdział. Przeciętności.
Piąty rozdział. Hm, coś, coś.
Szósty rozdział. O to mi chodziło.
Przeleciałem wzrokiem po kilku kartkach w poszukiwaniu pożądanej strony. W oczy rzucił mi się pisany ozdobną kaligrafią nagłówek.
---
Zbudził mnie serdeczny śmiech, choć znajomy, najpierw wydawał się bardzo odległy. Wystawiłem nos znad książki, szukając właściciela głosu. Stała przede mną biało brązowa wilczyca, z wymalowanym na twarzy szerokim uśmiechem. Nie podzielałem jej dobrego humoru, na co odpowiedziałem miną, od której skwaśniałoby każde mleko. Byłem zmęczony, zapewne nie zauważyłem kiedy zmorzył mnie sen, musiało to być gdzieś nad ranem. Z dwojga złego, przynajmniej dowiedziałem się czegoś o tych falach. Towarzystwo obcej wadery było ostatnim na co miałem w tym momencie ochotę. Tymczasem ona stała i ciekawie plądrowała mnie spojrzeniem. Drgnąłem niespokojnie.
- Coś konkretnego? Bo jeżeli nie, to nie rozumiem powodów dla których tu jeszcze stoisz – z trudem powstrzymałem się od wybuchu mieszaniną sarkazmu i niechęci. Samica wskazała na książkę, na której aktualnie trzymałem łapy.
- Emriv prosiła o książkę. Ma problem… z innym wilkiem wody – wyjaśniła spokojnie. – Jestem Sunshine – wyciągnęła do mnie łapę z pogodnym błyskiem w oku. Wziąłem głęboki oddech, cofając się o krok.
- Loure – westchnąłem.

{Sunshine?}

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz