sobota, 17 października 2015

Od Baltazara

Z zadowoleniem podniosłem się z ziemi i otrzepałem. Baltazar bethą. To pięknie brzmi. Od początku wiedziałem, że z tą młodą alphą się dogadam. Machnąłem ogonem przecinając powietrze. Dzisiejsze popołudnie do upalnych nie należało, albowiem wiatr bezustannie smagał mnie po grzbiecie, a na niebie zbierała się zasłona burzowych chmur. Miałem do wyboru-iść prostą ścieżką w dół, ku polom i bezlistnym już lasom albo w górę, gdzie piętrzyły się skały. Dawno nie byłem w górach, mimo, że zasnute mgłą szczyty dziwnie mnie przyciągały. Z powątpiewaniem uniosłem pysk, by spojrzeć na nieboskłon. W tym samym momencie kropla deszczu spadła mi na czarny nos. Ryzyko zostawię głupkom. Już po chwili dreptałem wąską dróżką w dół. W końcu członkowie muszą się trochę nacieszyć swoim wspaniałym bethą. Przygnębiające chmury zdecydowały się nie ciskać w krainę wyładowaniami, lecz jedynie zmoczyć ją deszczem. Kiedy doszedłem nad jezioro wyglądałem co najmniej jak potwór morski. Ubłocona sierść poprzylepiała mi się do ciała, nogi i brzuch ozdobione były gałązkami i opadłymi liśćmi. Przemoczone futro zdawało się zaraz odpaść z nadmiaru wody, w istocie nie podejrzewałem go o to. Nie wiedzieć czemu, przysiadłem na brzegu wpatrując się w krople deszczu odbijające się pod tafli jeziora. Świat zamazywał mi się przed oczyma-woda, wiatr, woda, wiatr… Nagle otrzeźwiałem widząc, jak młoda samica, której wcześniej nie widziałem, wpada w śmiertelną pułapkę. Łapa bowiem utknęła jej w gęstym błocie, ściągającym ją w odmęty atramentowej wody. Zdecydowane jeszcze kilka dni temu bym jej nie pomógł. Ale skoro zostałem bethą, musiałem ratować społeczeństwo watahy. Tym bardziej, że raczej nie istniała szansa aby sobie przy tym coś zrobił. Odbiłem się od ziemi i długim susem dopadłem szamoczącej się wilczycy. Rzuciła mi przelotne spojrzenie, jakby nie sądziła, że dam radę i stanęła bez ruchu, a błoto wciągało ją powoli, powolutku acz bezlitośnie. Naparłem na nią całym ciężarem ciała i spróbowałem wyszarpnąć jej łapy. Na nic.
- Użyj swojego żywiołu! – Starałem się przekrzyczeć szalejącą nawałnicę. Ta, jakoby na złość, głośniej dudniła mi w uszach. Rogata samica starała się zatrzymać przelewające się błoto, ale nie potrafiła go wysuszyć, bo co chwila wylewało się nowe. Zacisnąłem zęby, pchając mocniej.
- Nie w błoto! – Wydarłem się gniewnie. Wskazałem łapą bezlistne drzewo stojące nieopodal nas. Byłem przekonany, że nie zrozumie, ale wilczyca użyła swojej magii i drzewo runęło na ziemię wyrwane z korzeniami. Wiatr mi sprzyjał, więc z jego pomocą rzuciłem pniem w bagno. Z początku nie tonął, ale trzeba było jej szybko pomóc, bo opadała z sił. Odepchnąłem ją od drzewa z trudem i oboje poturlaliśmy się po trawie-wolni. Samica była na wpółprzytomna, oddychała pełną piersią wykasłując błoto. Nie zastanawiając się czy to moralne, wziąłem ją na grzbiet mimo trzęsących się łap. Ja również byłem skonany i marzyłem jedynie o głębokim śnie. Zachciało mi się ratować niewiastę z opresji. Wolno idąc przez las, szukałem jakiegoś schronienia od deszczu. Czułem, że oddech nieznajomej się uspokoił, sama musiała drzemać. Krople ciskały się w nas wyjątkowo mocno. Zobaczyłem sporą kamienną grotę niezamieszkaną przez nikogo i odruchowo nadzieja wstąpiła w moje serce. Wszedłem do niej i runąłem na twardą podłogę, czego niemal natychmiast pożałowałem, bo z ciężarem na plecach poczułem nieprzyjemny ucisk w okolicach żeber. Wilczyca oprzytomniała z lekka i zsunęła się z pleców patrząc na mnie wielkimi, przerażonymi oczami. Zaczęła wycofywać się w głąb jaskini.
- Dlaczego mi pomogłeś? – Zapytała cicho, odwracając spojrzenie. Oczekiwałem przeprosin, a gdy ich nie dostałem skrzywiłem się.
- Należysz do watahy będącej na tych terenach? – Moje uszy przywarły do głowy.
- Tak – Odpowiedziała ostrożnie, ponownie skupiając się na mnie.
- Jestem bethą, dlatego – Moje słowa ociekały pychą. – Swoją drogą mów mi Baltazar – Dodałem.

< Tranquillo? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz